poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Rozdział 33.

Przepraszam. Wakacje wkręciły mnie w swój obieg i nie chciały mnie wypuścić. Znów zaniedbałam czytanie na blogach. Zaniedbałam pisanie nn i ogólnie zaniedbałam swojego kochanego błoga i jeszcze bardziej kochanych czytelników
:* Przepraszam już setny raz za moje karygodne zachowanie :( Jak nie chcecie to nie czytajcie. Nie zasłużyłam na wasze opinie ani uwagę :( Jesteście wspaniali, a ja jak zawsze nawaliłam.


   Od ostatniego spotkania z Edwardem minęło już dobre kilka godzin. Moje walizki napełniały się kolejnymi warstwami, niechlujnie poskładanych, ubrań. Co jakiś czas odwiedzała mnie Alice, która zmniejszała ich ilość w bagażach. Zawsze próbowała mnie jakoś odwieść od pomysł przeprowadzki, ale ja trzymałam się twardo. 
Słońce było już u szczytu swojej wędrówki. Odsłoniłam masywną zasłonę, która zatrzymywała dopływ promieni słonecznych. W powietrze uniosło się miliony drobinek kurzu połyskujących światłem odbitym. W kontach można zauważyć pajęczyny, a piękne i obficie zielone bluszcze i kwiaty przyschły i zmieniły kolor na brąz.
Westchnęłam głośno. Tyle się działo przez ten cały czas, że nawet nie zauważyłam jak zaniedbałam ten pokój. Otworzyłam okno na oścież i wprawiłam w ruch wiatr wypędzając kurz i pajęczyny na zewnątrz. Stanęłam tuż przy ścianie przyglądając się zsuszonemu bluszczu.
Za pomocą daru umocniłam i ożywiłam jego starą konstrukcję oraz przywróciłam mu stary soczysto zielony kolor. Podobnie uczyniłam też z innymi roślinami.
Otworzyłam resztę okien i ruszyłam do sypialni. 
To pomieszczenie Było lekko zakurzone, ale nic więcej. Wymiotłam nieczystości i wyskoczyłam przez balkon. Zwyczajnie mi się nudziło. Nie ma Edwarda, z rodziną mam niby konflikt, a Denali mają zamiar wyjechać dopiero jutro z rana…
Szłam powoli kopiąc drobne kamyki.
Idę udeptaną ścieżką, a trawnik dookoła mnie zakwita małymi różnokolorowymi kwiatami.
Uśmiecham się jak głupia do sera na myśl, że już jutro z rana wszytko będzie tak jak dawniej, a pozytywna energia wręcz rozrywa mnie od środka.
Ciepły wietrzyk uderzył w moją twarz rozwiewając włos, które przysłaniają mi widok. 
Tafla jeziora zmarszczyła swoją gładką powierzchnię pod wpływem gwałtownego skoku żaby, która z gracją zeskoczyła ze skupiska lilii wodnych wprost na środek. Lekko falowane koła rozchodziły się od wewnątrz do zewnątrz by wylać wodę na brzeg.
 Delikatnie moją twarz i ramiona smagały długie liście wierzb.
- Bello!- usłyszałam za sobą głos Jaspera.
Obejrzałam się za siebie leniwie. Rzeczywiście. Brat mojego narzeczonego, szedł powolnie i leniwie w moją stronę czasem przyśpieszając do wolnego truchtu.
Uśmiechnęłam się smutno i pozwoliłam się wziąć pod ramie.
- Hej.- mówię cicho patrząc do przodu.
- Hej.- odpowiada
Czuję na sobie jego przenikliwy wzrok.
- Co się tak patrzysz?- spoglądam na niego lekko zawstydzona.
Siadamy na ławce, na małym wzgórzu pod wierzbą, mając idealny widok na nasz dom…
- Nie wierzę wam.- mówi zakładając ręce za głowę i opierając się o oparcie.
Czuje jak drewno ugina się pod jego naporem.
Patrzę na niego zdziwiona dozując małe dawki niedowierzania. Co poczyniliśmy źle, że się zorientował?
- W co nie wierzę?- mówię otrząsając się.
- Twoja reakcja tylko to potwierdza- mówi zadowolony i wreszcie odwzajemnia moje spojrzenie.- Bello, ja czuję emocje.- uśmiecha się z kpiną.- Możesz oszukać Alice. Znasz słabe strony jej wizji, ale ja to czuję. Mnie nie można oszukać w sprawach uczuciowych.
Uśmiecha się, a ja kule się zawstydzona. Nie musiałam nawet mówić by wiedział, że przyznaję mu rację.
- Wiedziałem. Ale, po co?- pyta kręcąc głową i zakładając na siebie ręce.
- Chodźmy gdzieś dalej, gdzie nikt nie będzie miał prawa nas usłyszeć.- szeptam wstając z ławki.
Biegłam jak szalona. Wymijałam z gracją drzewa porośnięte szkockim mchem. Lekka mżawka opadała na mnie, przez co moje włosy lekko się skręciły.  Biegnę do póki nie miałam pewności, że nikt nas nie usłyszy, nie podglądnie ani nie będzie szpiegował.
Zatrzymuje się dopiero w górach na skalnym wzniesieniu.  Siadam na krawędzi i czekam na Jaspera, machając nogami. 
- A więc, o co chodzi?- pyta siadając tuż obok mnie.
Wzdycham głęboko i spoglądam na niego.
- Mów.- nalega pocierając moje ramie w geście wsparcia.
-Chodzi o Tanye.- wyznaje.
Jasper śmieje się histerycznie i wznosi oczy ku niebu.
- Wiedziałem, że to przez nią.- przerywa.- Od razu.
- Planowała moja śmierć.- uśmiecham się patrząc tempo w przestrzeń.
- Co?- pyta z niedowierzaniem.
- Planowała jak mnie zabić. Najprawdopodobniej zapomniała, że Edward czyta w myślach. Albo uważała, że jest czymś bardziej zaabsorbowany.- przerywam- Postanowiliśmy się pokłócić na oczach wszystkich. Tanya złapała haczyk jak głodna pirania.- zaśmiałam się.- Dosłownie rzuciła się na Edwarda. Na serio. Po ostatnim spotkaniu z nią skończył zmaltretowany i wymazany czerwoną szminką.- zacmokałam teatralnie.
- Czułem uczucia Edwarda. Był roztrzęsiony… Ja też bym był.- dał mi kuksańca w bok.
Oparłam głowę o jego ramię i wciągnęłam powietrze do płuc, by wypuścić je ze świstem z powrotem.
- Cieszę się, że już jutro będziemy mogli wrócić do rzeczywistości.- uśmiecham się.
-A, o co chodzi z tą wyprowadzką?
- Chciałam żeby było bardziej przekonywująco.
Parskną krótkim śmiechem.
-To rzeczywiście ci się udało. Alice chodzi cała podminowana i wymyśla jakby tu opróżnić twoje bagaże. A tak w ogóle To wymyśliliśmy plan by spróbować was połączyć. Nosi nazwę…
- Połączyć gołąbki.- dokańczam ze śmiechem.
- Skąd wiesz?
- Byliśmy tam z Edwardem. W tedy na polanie. Siedzieliśmy na drzewie.
Jasper uniósł jedną brew, ale nie skomentował w żaden sposób naszego położenia w tamtej chwili.
- Alice wymyślała tę nazwę?- pytam roześmiana.
- Nie. Emmett. Akcja miała nazywać się „ Bella i Edward” czy jakoś tak, ale Em się zdenerwował i postawił na swoimi.- uśmiechną się na to wspomnienie i wstał.- Chodź idziemy ich poinformować, że wszystko gra.
Ruszył w kierunku domu. Zerwałam się gwałtownie przewracając się na ziemię i łapię go za kostkę powodując jego nagły upadek.
Czołgając się po ziemi, wzbiłam w powietrze tumany kurzu, przygniatam go i mówię groźnie:
- Nic im nie mów!
- Ale dlaczego?!
- Tanya… Nie rozumiesz? Ona nie wyjedzie, jeśli dowie się, że dalej jesteśmy razem! Ona nie spocznie póki nas nie rozdzieli.
- A co potem? Macie zamiar żyć tak do końca świata?
- Nie. W końcu będzie musiała się pogodzić, że Edward jej nie kocha.
- Niczego nie rozumiesz.
-Ale to nic. Nie musisz. Obiecuję, że wszystko wróci do normy, zaraz, gdy Denali wyjadą.- przerywam- ale proszę nie mów nikomu. Nawet Alice!
Milczy.
- Przysięgnij.- mówię zachodząc z niego.- Przysięgnij na mały palec.
Rozbawiony chłopak łapie za mój wyciągnięty palec prawej dłoni, swoim.
- Przysięgam.
- Trzymam cię za słowo.
Wstaję pomagając mu się podnieść.
- Wracamy? 
- Tak.- odpowiadam i biegniemy z powrotem do domu.
Wchodzę trochę później po Jasperze.
W salonie nie ma Denali. Jest tylko nasza rodzina. W całości. Zapada cisza. Emmett przestaje grać w szachy z samym sobą. Rosalie unosi spojrzenie znad gazety. Alice przygląda się mi gładząc kwiaty w wazonie, który właśnie ustawiała na szafce.
Esme przygląda mi się smutnymi oczyma, a Carlisle obejmuje ją i próbuje trochę pocieszyć.
Jedynie Jasper posyła mi pocieszające spojrzenie.
Siadam w jak najdalszej odległości od Edwarda i uśmiecham się do zgromadzonych.
- Gdzie byłaś?- pyta Alice zakładając ręce na biodra.
- Załatwiałam formalności na mieśćcie.- łże jak pies i uśmiecham się smutno.
- Jakie formalności?-  zaczyna tupać nogą.
- W sprawie wyjazdu.- szeptam trochę przestraszona jej stanowczością. 
Czuje się jak na dywaniku u dyrektora…
- Jakiego wyjazdu!?- wybucha.- nigdzie nie jedziesz. Nawet nie masz spakowanych walizek.- śmieje się.
-Dokładnie Bello. Powinnaś zostać. Nie masz nawet spakowanych walizek.- popiera ją 
Esme podobnie jak reszta rodziny oprócz Edwarda, który siedział „ zaczytany” w jakąś książkę.
- Jak to nie jestem spakowana? W pokoju leżą moje trzy walizy.
- Walizy? To były twoje? Rozpakowałam je.- uśmiecha się chochlikowato.- Masz zostać!- krzyczy, a wszyscy ją popierają. Oprócz Edwarda, do którego dołączy również „zaczytany” Jass.
- Alice. Wyjeżdżam i nic tego nie ziemni.- przytulam ją i bez słowa wychodzę wbiegając na górę.
- Edward do cholery! Co się stało?!- usłyszałam groźny głos… Esme? 
Nie spodziewałabym się po niej takiej reakcji.
Biedny Edward. Został sam na pastwę całej rodziny.
Przynajmniej nie będę musiała się rozpakowywać…
***

Reszta dnia ciągnęła mi się jak nigdy… Sekundy mijały jak minuty, a minuty jak godziny.
Przeczytałam już chyba wszystkie książki z wielkiego regału w moim salonie.
Wyuczyłam się każdej kosteczki z dwustu sześciu w ludzkim ciele.  Od kości czołowej w czaszce do kości palców w stopie. I to nie wszystko! Nauczyłam się każdego narządu wewnętrznego. Przestudiowałam serce i mózg.
Siedziałam po turecku na kanapie zawalona książkami i szczątkami szkieletu, którego znalazłam na strychu.
W palcach przewracam czaszkę, gładząc jej powierzchnię opuszkami palców, badając każde wgłębienie, złączenie kości i zadrapanie.
Nagle z półki spadł wielki zakurzony karton. Roztaczając dookoła chmurę roztocza.
Lekko przestraszona hukiem, jaki spowodował upadek zaczęłam zbierać rzeczy, które z niego wypadły. Były to głównie papiery zapisane jakimiś wzorami i jedna zrozumiała dla mnie kartka. Była zapisana pismem drobnym i lekko pochylonym. Subtelny. To było pismo mojej matki. Pospiesznie zgniotłam papier w ręce i wepchałam go do kieszeni marynarki.
Gdy miałam już podnosić pudło ujrzałam na podłodze księgę. Jej mosiężna okładka miała wybity wzór a w poprzek jej grzbietu i miejsca otwierania się była mocno zaciśnięta metalową opaską zamkniętą na kłódkę. Odstawiłam pudło na swoje miejsce i podeszłam by podnieść księgę.
Gdy moje palce były już milimetry od skórzanej okładki księga zaczęła się ruszać i wydobywał się z niej ryk. Cofnęłam się przestraszona, ale coś podpowiadało mi, że mam ją otworzyć i delektować się jej słodką mocą.
Przełknęłam ślinę i już bez strachu przejechałam dłonią po okładce. Moja ręką wstrząsną dreszcz podniecenia. Podobnie zresztą jak całym ciałem zdeterminowana pociągnęłam za metalowy zatrzask. Kłódka ani drgnęła. Ciągnęłam z całej siły, wiedziona czymś. Nieźle podenerwowana wstałam i z całej siły kopnęłam w zapinkę, która z niemym trzaskiem rozpadła się na małe kawałki.
Zafascynowałam odciągnęłam metalową opaskę. Księga otworzył się sama. Jej kartki zaczęły wertować się, a litery lśnić złotem. Czułam przepełniający mnie chłód i nienawiść. Wstrząsną mną lekki spazm i przewróciłam się na plecy ciągle mając otwarte oczy. „Coś” przygwoździło mnie do podłogi. „Coś” odebrało mi zdolność mówienia. „Coś” pochylał się nade mną. „Coś” przypominające czarną smugę, z której wyłoniła się twarz starszego mężczyzny. 

Tak długo na ciebie czekałem.-wyszeptał- miałem nadzieję, że wreszcie przyjdziesz. Jesteś do tego stworzona.

Moje ciało zaczęło przepełniać się nienawiścią. I podobało mi się to. Chłód zalewający moje serce i umysł. Od czubków palców aż po nos. Czułam złość i nienawiść. 

 Czujesz to? To twoje przeznaczenie. Jesteś na tym świecie by ich zabić… Zabić Cullenów.- szeptał patrząc mi w oczy.

Uśmiechnęłam się patrząc na niego niewidzącym wzrokiem.

To jest twoim celem. Po to się urodziłaś. Zabij wszystkich, którzy staną ci na drodze. Rozumiesz?

- Tak rozumiem. Czuję to. Musze ich zabić. Rozszarpać ich ciała na strzępy.- wyszeptałam jak robot.
Grzeczna dziewczynka. Wiedziałem, że mnie nie zawiedziesz. Twoja matka wraz z twoim wujem splugawili nasz ród. Musisz pomścić naszą śmierć. Pomścij ją.
- Czym mam ich zabić?·Wampiry zabite przez rozczłonkowanie i spalenie trafiają do raju. Znajdź sztylet i zanurz go w żywicy samotnego drzewa, które stoi po środku polany niedaleko domu. Wiesz gdzie to jest?
-Wiem.

Z dawką żywicy musisz przebić serce wampira. Wpadnie on w chwilowy paraliż i stanie się znów człowiekiem. Będą czuć wszystko i widzieć, więc masz jedno podejście. Zmaltretuj ich ciała, wydłub oczy, rozpruj brzuch i napawaj się ich bólem. Zabij.

-Dobrze.
Gdy usłyszałam zbliżające się kroki usiadłam z powrotem na swoje miejsce czując mrożący i przyjemny wzrok ducha mego dziadka.
Nagle do pokoju weszła Alice, którą wmurowało na widok szkieletu.

- Co... Co to jest?
Ona mnie nie widzi. Bądź grzeczna i nie zbijaj jej jeszcze. Zrób to na uboczu.
- Szkielet naukowy.- mówię podrzucając czaszką z uśmiechem.
Dziewczyna siada obok mnie zgarniając na podłogę ksiązki.

Czułam zawładającą mnie chęć zaciśnięcia jej na szyi swoich dłoni. Potrzebę rozszarpania jej gardła. Powstrzymywałam się jednak maskując moje uczucia.
- Co ty robisz?
 - Czytam.- odpowiadam przewracając kolejną kartkę.
- To wiem, chodzi mi bardziej o to, dlaczego się wyprowadzasz.- szturcha mnie kościstą ręką szkieletu.- Każde związki mają kryzysy, ale żeby od razu się wyprowadzać!
Wyrywam jej rękę mojego truposza i grożę jej nią.
- Edward przegiął. Nawet go nie broń. Nie zmienię zdania.- Przerywam- przyszłaś tu w jakiś konkretnym celu?
Dziewczyna wstała oburzona i założyła ręce na pierś, postukując rytmicznie stopą.
- Jest już ranek Denali wyjeżdżają. Chcieli się z tobą pożegnać. Chodź- mówi wyciągając mnie z książek. 
- Jeny. Jaka ty jesteś ciepła.- uśmiechnęła się.- dobra chodź.
Skołowana nie zostawiam nawet ręki szkieletu i biegnę ciągnięta, za Alice, wymachując nią rytmicznie.
Zatrzymaliśmy się na podjeździe.  Rodzina Denali pakowała swoje bagaże do auta i żegnali się po kolei.
Powoli pożegnałam się ze wszystkimi, oprócz Tany, która nawet nie zaszczyciła nas swoim spojrzeniem, bo siedziała w aucie. Nikt nie skomentował trupiej ręki zawieszonej na mojej szyi.
Zachowuj się uprzejmie. Nie zdradzaj po sobie tych uczuć, które tobą targają. Musisz znaleźć jak najszybciej sztylet i zanurzyć go w żywicy. Uśmiechnij się.
Uśmiechnęłam się nieznacznie, gdy Elezar wsiadał na miejsce kierowcy machając do nas.

Zachowuj się tak jakby nic się nie stało.

Zbliżam się do Edwarda, który stoi oddalony od całego zgiełku.
Gdy auto Denalczyków chowa się za zakrętem pozwalam się objąć ramieniem. Wtulam się w niego nieznacznie wdychając jego cudny zapach.
Rozbawiona „czule” dotknęłam jego twarzy trupią ręką powodując jego głośne parskniecie.
Zachichotałam cicho i przytuliłam się do niego z krytym obrzydzeniem. 
Myślę, że nie było to zbytnio sztuczne.
- Szkoda, że już odjechali.- mówi głośno Esme obejmująca Carlisle. Odwraca się w naszą stronę i zamiera ze zdziwienia. Podobnie zresztą Carlisle i reszta. No oprócz Jaspera.
Biegałam spanikowana wzrokiem. Czyżby coś zobaczyli? Przełknęłam cicho ślinę, zaśmiałam się i pomachałam do nim „moją trzecią ręką”.
- JAK!? KIEDY!- krzyczy Alice wpadając na nas by szybko odskoczyć i zgromić nas spojrzeniem.
- Zastanawialiśmy się, czy nie przedłużyć tego teatrzyku żebyście mogli się popisać w kwestii akcji: „ Połączyć gołąbki”- mówi Edward gromiąc siostrę spojrzeniem.
Dziewczyna się zmieszała.

Wszyscy radośnie ruszyliśmy do salonu. Nie odzywałam się. Uśmiechałam się tylko i potakiwałam, gdy Edward opowiadał wydarzenia z przed kilku dni, zgrabnie omijając to jak Tanya próbowała go „zgwałcić”. Czułam chęć zadani bólu i spożycia dużej dawki bolesnej śmierci tych wampirów. 
Kartka, która była w mojej kieszeni ciążyła mi niesamowicie.
Wstałam wyplątując się z objęć Edwarda.
- Idę się troszkę przewietrzyć. Zaraz wrócę.
Całe szczęście, że nikt nie chciał mi towarzyszyć.
Wyszłam powoli z domu i jak strzała ruszyłam w kierunku jeziora.
Jedyny sztylet, jaki widziałam to ten, który wrzuciłam do jeziora… Nie tracąc czasu. Wskoczyłam do stawu płosząc całą faunę i mącąc wodę. Otworzyłam oczy macając śluzowate dno rękoma. Kilka ryb otarło się o mnie łuskowatym ciałem powodując niezdrowy dreszcz. Po chwili wyłowiłam swój skarp i wypłynęłam na piasek, wypluwając wodę z ust.
Piasek okleił moje ręce i końce włosów. 
Wstałam na nogi lekko się chwiejąc. Woda ociekała ze mnie na ziemie tworząc stróżki na ziemi.
Pędem ruszyłam na polanę. Dobrze wiedziałam, o którą chodzi. O które samotne drzewo.
Zwolniłam dopiero, gdy drzewa odsłoniły mi widok. Równym krokiem doszłam do potężnego liściastego drzewa, na którym były wyryte moje i Edwarda inicjały.  Przyglądałam się im chwilę, po czym popchnięta jakąś intuicją z całej siły wbiłam ostrze sztyletu w delikatną korę.
Ptaki z drzewa wzbiły się w górę, oprócz jednego, który z hukiem uderzył o ziemię.
Wyciągnęłam sztylet oblepiony czerwoną mazią. Spojrzałam na Czarnego Kurka. Jego malutka pierś walczyła o oddech a z ciętej rany wylewała się krew. Uśmiechnęłam się i nadepnęłam mu na głowę gruchocząc kości.
Isabela Swan odeszła. Teraz jestem ja. Bez imienia. Bez duszy. Z jednym dobrze wytyczonym celem. Wybić Cullenów i wszystkich, którzy staną mi na drodze...

Obserwatorzy

http://www.youtube.com/watch?v=zvCBSSwgtg4